wtorek, 13 stycznia 2015

baśń

Mam wydanie Baśni Andersena z początku lat 70-tych. Takie grube, w pomarańczowej okładce, ma około 1000 stron. Najpierw należały do mojego starszego brata, potem do mnie. Pamietam, jak próbowałam jako dziecko przeczytać je całe. ) Był Mały Klaus i duży Klaus, Kwiaty Małej Idy, Kalosze szczęścia, Czerwone trzewiczki. Pamiętam jedną taką straszną baśń – nie pamiętam jej tytułu – o zamordowanym ukochanym – jego głowę morderca zakopał w doniczce, wyrósł na niej kwiat i nocami szeptał o zbrodni. Jakoś tak to chyba było. Niemożliwe i niepotrzebne. Można w jedym uchu słyszeć “pozłota zniknie na ścianie, a świńska skóra zostanie”, a w drugim “o, mój miły Augustynie…” i wart pałac Paca. Dlaczego właściwie miałoby się podejmować jakąś wiążącą decyzję? ;) Ale ja w ogóle nie o tym. Jak mi się wydaje, jedną z bardzo ważnych cech literatury w bieliźnie jest możliwość identyfikacji. No i w życiu jakoś tak jest, że wizja ukochanego przez (… pominę epitety) cudnego, sielskiego dzieciństwa niekoniecznie pokrywa się z rzeczywistością. W życiu jest tak, że Stary chleje, w klasie jest się pośmiewiskiem, brat umarł i z chaty wyeksmitowali. A co, nie ma takich rzeczy? I z kim się wtedy można identyfikować? Z piękną księżniczką, czy z brzydkim kaczątkiem? Bardzo wiele Andersenowi zawdzięczam. Do dziś. Byłem brzydkim kaczątkiem, byłem odrzuconym słowikiem, byłem ołowianym żołnierzykiem i małą syrenką… A Królowej Śniegu używałem w metaforach terapeutycznych. Bo przecież znamy chyba wszyscy z życia taką sytuację, kiedy komuś kochanemu nagle wpada w oko kawałek lodu i zaczyna wszystko widzieć inaczej, wrogo, zimno, przebrzydle, choćby wcześniej był najczulszym okazem bielizny na Ziemi. Niby nic się nie zmieniło, ale Królowa Śniegu dała znać o sobie…. Andersen, w każdym razie – gatunkowo baśń, a emocjonalnie czysty realizm. Ja go dlatego kocham, ale może być mnóstwo innych powodów.